Skocz do zawartości
Forum Burgmania

Alpy & Dolomity 2018


Sobier

Rekomendowane odpowiedzi

  • Sympatycy

Spotkanie z grupą "warszawską " (Sobier ty wiesz...czekam na karnet :D)było fajnym przerywnikiem w naszej wyprawie .Nocowalismy na tyle blisko od siebie (okolo 40km), że grzechem było by z tego nie skorzystać. Wspólna polatanka   przyspożyła  nie lada emocji ( kochanym żoną dla których szacun ,że wytrzymują te nasze warjackie hobby) po których chwila relaksu na przełęczy okazała się zbawienne dla skołatanych nerwów naszych Pań . Komentarza po naszej jeździe nie mogę zamieścić ponieważ brzmiał on @#%&=$&*_$&£%&^$$ :)

Pozdro chłopaki bawcie się dobrze i bezpiecznie wracajcie IMG-20180709-WA0045.thumb.jpg.b222b645ebfbe082bc1b70c2846802c1.jpg

 

 

 

 

 

 

IMG-20180712-WA0000.jpg

Odnośnik do komentarza

Drugi dzień w Arabbie zaplanowaliśmy jako delikatniejszy, bo prognoza pogody zapowiadała burzę od godz. 15:00
Jazdę zaczęliśmy od zatankowania się na stacji samoobsługowej i w drogę. Ze stacjami jest ten problem, że albo wsuniesz banknot, licząc na to, że nie "przestrzelisz" i wszystko zmieści się do baku, albo zapłacisz kartą, licząc się z tygodniową blokadą 100E na koncie. W obu przypadkach jest lekki stres.
Górną pętlę zrobiliśmy dość szybko i na sucho. Gdzieś na jej szczycie trafiliśmy na roboty drogowe, gdzie zamiast migających pomarańczowych świateł, stały machające pomarańczową flagą słupki. Trzeba przyznać, że przyciągało to uwagę skuteczniej niż światła.
Ponieważ część trasy prowadziła przez Passo Sella, które już zwiedziliśmy, postanowiliśmy zatrzymać się tam gościnnie, na kawę. Ciekawostką są tam pisuary, a szczególnie jeden z nich. Szefostwo baru chyba chciało zrobić ukłon w stronę sympatyków Mundialu, bo w każdym zamontowano bramkę na zielonej siatce-murawie z piłeczką na sznurku. Dzięki wyrównując poziom płynów, można poćwiczyć strzały do bramki. Może dzięki temu,za jakiś czas objawi się nowy CR17, czy Neymar ;-)
Jeden z pisuarów był w ogóle wyjątkowy, bo nie tylko miał bramkę, ale sam był w kształcie ust.
O 14:20, czyli dość zgodnie z prognozą pogody, zaczął padać deszcz. Niestety przeoczyliśmy pierwsze ostrzeżenie i nadarzającą się okazję do wpięcia membran, co uczynili stojący z nami na światłach Węgrzy. Jak tylko zaczęło kropić, natychmiast zjechali na bok i zaczęli się przebierać. My polecieliśmy dalej. Dosłownie 5 minut później tak lunęło, że przemokliśmy w momencie. Zaczął padać tak gęsty i gruby deszcz, że nie byliśmy pewni, czy to czasem nie grad. Maćkowi udało się w końcu znaleźć miejsce, gdzie byliśmy w stanie stanąć na chwilę i wpiąć membrany w mokre kurtki. Zanim to zrobiliśmy, to minęli nas Węgrzy :)
Na szczęście po ok. 2 godzinach deszcz ustał, a pęd powietrza przewiał i podsuszył nam ubrania. Ze względu na mokrą nawierzchnię, resztę trasy przejechaliśmy na kwadratowo.
b074a3aa67b60e2fe985f1373100b661.jpgb8b84ca8b9f1e214771924b1b7018411.jpgc2220c55540c0668fc590fe58bdabcc8.jpga6d7e5022718ba0fe0108beb7c5631a6.jpg3759199f62cb14b0db64756e05f04aed.jpg4031c1e4b601debfe29cc0e1dc0a43fd.jpg0a3087b13bed0e1570fb375441a51284.jpg

Odnośnik do komentarza

Z radaru deszczowego wnioskuję, że to przelotny opad. Za chwilę powinniście mieć sucho !OKK.

PS. W Berlinie ulewy i w niektórych miejscach ulic kałuże o głębokości 20- 25 cm !w00t...

Odnośnik do komentarza

Myśle, że nie tylko pogoda powinna ostudzić zapały kierowców do szybkiej jazdy, wybierających się do IT.

Ostatnio bardzo skutecznie zaczął funkcjonować system fotoradarów na terenie właśnie IT.

Jest zgoła zupełnie inaczej niż było....

 

6b45ebd28ad58ad0f037d56a089ab3f2.jpg

 

Za powyższe przekroczenie prędkości mandat w wysokości 148,00€ a to tak mało jeśli zapłacimy w ciągu 5dni od daty otrzymania...

Jeśli zmieścimy się w widełkach od 6-ciu do 60-ciu dni to 199,00€

Później już 370,00€

 

A przypomnę, że fotoradarów nie malują tam na jaskrawy z daleka widoczny kolor.

 

Także panowie, za...ć ale z głowa bo może być droga wycieczka.

 

Odnośnik do komentarza

Nadeszła pora pożegnać się z Arabbą. Fajnie się tu jeździło, ale Bormio już na nas czeka. Wystartowaliśmy w kierunku Canazei, bo w samej Arabbie, mimo, że to duża miejscowość, nie ma stacji paliw. Po zatankowaniu chciałem przypiąć kamizelkę airbag do motocykla i dopiero wtedy zauważyłem, że jej nie posiadam! Szybka wymiana informacji z Alfim, oni mają lecieć dalej, a ja płacę frycowe i wracam się 8km do hotelu. Kamizelka oczywiście wisiała i czekała na mnie w szafie. Pod hotelem wbiłem w nawigację Bormio i wybrałem inną trasę, przez Passo Pordoi. Mimo, że cisnąłem na maksa, nie byłem w stanie dojechać do Merano przed chłopakami. Dopiero później okazało się, że nie miałem szans, bo im się trafił miejscowy łoś w VW Touranie. Podobno dwoił się i troił, ale nie był w stanie zgubić chłopaków. W końcu odpuścił i chciał ich puścić przodem, ale szkoda było odpuścić takiego rozprowadzającego, więc dalej siedzieli mu na ogonie.
Spotkaliśmy się ponownie całą grupą pod znakiem Passo Stelvio, na początku trasy. Najpierw zobaczyłem i zatrzymałem się koło Alfiego, a za chwilę zadzwonił Sobier, że stoją dosłownie 200m dalej.
Ponowne uściśnięcie graby i atakujemy Stelvio. Pogoda idealna, nie za ciepło, nie za zimno i przede wszystkim nie pada! Po raz pierwszy mam szansę zdobyć Stelvio w ładną pogodę. Wystartowaliśmy pod górę. Ja pierwszy, za mną Sobier, po nim Maniek. A Alfi nas odsadził i poczekał na nas na górze :)
Samego wjazdu nie ma co opisywać, trasa składa się z całej masy agrafek. Z tym, że od strony Bormio jest ich o wiele mniej. Podczas wjazdu nauczyłem się jednej bardzo ważnej rzeczy - należy trzymać się z daleka od ciężarówek, bo lubią się zatrzymać w zakręcie, a czasem wręcz cofać w wąskich miejscach. Zdobycie Stelvio przypieczętowaliśmy kawą na górze. Ponieważ pora była jeszcze dość wczesna, postanowiliśmy odwiedzić Livigno. Mocnym zaskoczeniem było dla nas spotkanie na trasie Yamahy Niken. Niestety jechał w przeciwnym kierunku, więc nie za dużo dało się zobaczyć. Livigno to strefa wolnocłowa, opłaca się zatem robić tam zakupy niektórych produktów. Najlepiej widać to na stacji paliw, gdzie litr paliwa w Livigno kosztuje niewiele ponad 1E, a w Bormio 1.70E. Podobnie alkohol, czy markowe ubrania. Fajne zdarzenie było podczas tankowania Maćka skutera. Zanim Sobier złapał za nalewaj, wcześniej do tankowania przystąpił człowiek z obsługi stacji, co Maciek skwitował stwierdzeniem, że i tak nie naleje tyle, ile on by nalał. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że facet zna się jednak na swojej robocie i potrafi nalać z "czubkiem". Pewnie nie jednego T-Maksa już tankował.
Korzystając z okazji zrobienia tanich zakupów, nabyliśmy drogą kupna butelkę wódki, która wylądowała w schowku Mańka. Wracając z Livigno zostaliśmy z Alfim zatrzymani na granicy celem kontroli przewożenia alkoholu i papierosów. Na całe szczęście wódkę przemycał Maniek. Po kontroli dojazd do hotelu i spożytkowanie przemyconej flaszki.ba9e024dd962dfafe9bca966ff56ae44.jpgd3c11fbca8135631187ca43a761f25e0.jpgcd3711796a5fa96937f067344d483ce9.jpg3a829525b9fc51580a2281853ce41f41.jpgc28eaf6d91249a58d3ae4626fe8558bd.jpgd53bc0ce5568cc739fe631893e29e4f4.jpgebbc465407b7eac1b2fd8e9d2a30fd76.jpg

Odnośnik do komentarza

Kolejny dzień w Bormio przeznaczyliśmy na zwiedzanie Szwajcarii. Prowadziłem ekipę, albo tak mi się wydawało. Po kilku zakrętach zobaczyłem, że na ogonie mam tylko Alfiego i Mańka. Na pytanie o Maćka dostałem odpowiedź, że ruszył za nami, ale trochę leniwie. Jak nie dojechał do nas w ciągu paru minut, postanowiłem zostawić chłopaków na poboczu i wrócić się do Bormio, wypatrując Sobiera. Dojechałem do hotelu, a jego niet. Wróciłem do chłopaków i w międzyczasie zadzwonił Maciek, że on to jest już na przejściu granicznym, tuż przed Livigno, dobre 20km przed nami. Zachodziliśmy w głowę, jak to możliwe i dopiero w drodze powrotnej Maciek pokazał nam skrót przez wioskę leżąca przy trasie na Livigno. My jechaliśmy spokojnie, a on poleciał wg. nawigacji i "nie mogąc" nas dojść, cisnął ile fabryka dała. W efekcie, po telefonie poczekał na nas dobre kilkanaście minut tuż przed miastem. Będąc tam warto się zatankować, nawet jeśli ma się jeszcze z pół zbiornika paliwa. Przyjechaliśmy do Livigno licząc na zakupy w strefie bezcłowej. Niestety byliśmy tam o 12:30, czyli w momencie, gdy zaczyna się tam siesta. Niby to nie gorące południe Włoch, ale nie przeszkadza im to w zrobieniu sobie przerwy do 14:30. Czyli zamiast zakupów, pocałowaliśmy klamki. Pozostało kupić jakąś wodę na stacji paliw i ruszyć na szwajcarskie zakręty. Będąc na stacji benzynowej, skorzystaliśmy z toalety, w której zobaczyliśmy bardzo nietypowe rozwiązanie uruchamiania wody w kranie. Zamiast odkręcać kran rękami, należało nacisnąć nogą pedał do zimniej lub ciepłej wody :-)
Z Livigno wjechaliśmy do Szwajcarii tunelem Munt la Schera. Tunel liczy blisko 3400m, płaci się za przejazd, ale bramki są tylko od strony włoskiej. Śmialiśmy się, że Szwajcarzy wykopali tunel, a Włosi koszą za niego kasę. Szwajcarskie doliny przypominały Alfiemu norweskie klimaty. Tylko temperatury zgoła inne. Skłoniło nas to do dłuższego tam pobytu i wypicia kawy na przełęczy Albula, na wysokości 2315m n.p.m.
Wyjazd do Szwajcarii kojarzył się nam z pyszną potrawą o nazwie "rösti" . Postanowiliśmy zatem poszukać baru, który mógłby nam zaserwować taką potrawę na obiad. Okazało się, że nie jest to takie proste w rejonie włosko języcznym. Pizza?- nie ma sprawy, wszędzie. Rosti?- no dooobra, jak już nalegacie, to za 40 minut coś przyszykujemy. W efekcie po przejechaniu z 50km i zajrzeniu do kilku restauracji spasowaliśmy i postanowiliśmy wracać do Livigno, aby zrobić zaległe zakupy i zjeść coś na miejscu. I tak też się to skończyło. Zakupy poczynione, dobre jedzenie w miejscowej restauracji, ostatnie tanie tankowanie i wracamy do Bormio. Tuż po wyjeździe z miasta zaczyna padać deszcz. Jest na tyle intensywny, że ten sam celnik, który poprzedniego dnia zatrzymał nas do sprawdzenia, dzisiaj tylko macha na nas ręką z zacisznej budki i każe nam jechać dalej. Mogliśmy przemycić nawet karton wódki i wagon papierosów. A mamy ledwie litrową Finlandię zabunkrowaną pod siedzeniem Mańka :) W hotelu czekał na nas nowy pokój, bo nie udało się zarezerwować na oba dni tych samych. Maciek z Alfim zostali w starym, my musieliśmy się przenieść do nowego. Ale nie ma tego złego... Nowy pokój miał kącik ze stolikiem oraz własny balkon. Impreza pożegnalna z Bormio skończyła się o 2 nad ranem :)
8f88f72881116ce22ea42ff145e76bb3.jpg5b0272754276df37d28f934756161995.jpg789d86c6f93770f493e0fc52ba4af327.jpga684141f418f8391daac724cb29a4155.jpg5fdd4dbcbe204fc78c2d31ba3c58a9d4.jpg

Odnośnik do komentarza

Ponieważ dzisiaj miało padać, postanowiliśmy znacznie skrócić naszą podróż. Pierwotnie mieliśmy lecieć z Bormio, przez Stelvio do Insbrucka, a później w dół, przez SS44bis Passo del Rombo do miejscowości St. Leonhard in Passeier,  stamtąd w górę, przez SS 44, czyli Passo Giovo do Vipiteno, lezące na początku przełęczy Brennero. Ponieważ całość działa się w piątek, 13-go, zatem nie mogło się wszystko udać. Na początek śniadanie: zaspaliśmy i to grubo. Maniek zaciągnął na noc ciemne zasłony, dzięki czemu w pokoju panowały egipskie ciemności i zachęcało to do dodatkowej drzemki już po dzwonku budzika. Ponieważ ja śpię że stoperami w uszach, to nic nie było mnie w stanie obudzić. Na szczęście Maniek usłyszał dobijającego się do drzwi Maćka. Na śniadanie zeszliśmy o 9:45. Pogoda na szczęście, wbrew zapowiedziom była słoneczna, więc spakowani i pełni optymizmu ruszyliśmy ponownie zdobywać Stelvio. Tym razem w drugą stronę. Ponieważ odbyło się to przed południem, więc na trasie były dzikie tłumy. Najwięcej oczywiście motocyklistów, ale dzielenie o drugie miejsce walczyli rowerzyści do spółki z samochodami. Nawet kilka camperów się trafiło i dostawczaków. Na górze taki ruch pod sklepikami, że bez dłuższej zwłoki postanowiliśmy jechać dalej. Zjeżdżałem pierwszy, aby znaleźć jakiś fajny zakręt, w którym mógłbym zrobić chłopakom parę zdjęć w złożeniu. I nawet mi się udało. Połowicznie. Zaparkowałem sprzęt w zatoczce, przygotowałem aparat i czekałem z palcem na spuśćcie na ich zjazd. Co jakiś czas mijały mnie jadące w jedną lub drugą stronę pojazdy. Niestety, jak na złość, w momencie, gdy zjeżdżał Maciek z Mańkiem, nastąpiła kumulacja w samym zakręcie i zamiast fajnego złożenia, chłopaki mają zdjęcia z dostojnego skręcania :-(
Ze Stelvio ruszyliśmy w kierunku Merano. Droga prowadzi doliną, pełną łagodnych, szybkich zakrętów, ale wije się wśród rosnących tuż przy drodze plantacji winorośli, dzięki czemu wyprzedzanie jest dość utrudnione. Tym bardziej, że  przez większość drogi, pasy rozdzielone są ciągłą linią, a w miasteczkach jest wysyp fotoradarów. W efekcie udało się chłopakom odstawić mnie na tyle daleko, że do Merano wpadliśmy oddzielnie. Po telefonie Maćka ustaliliśmy, że spotkamy się za Merano, już na Passo Giovo. Znalazłem zatoczkę i czekam a po nich ani widu, ani słychu. Drugi telefon i już wiem, że są trochę poniżej, na stacji paliw. Padła propozycja, aby przejechać choć włoską część Passo del Rombo, bo i tak mamy zapas czasu. Zjechałem zatem do nich i ruszyliśmy na SS44BIS, czyli Passo del Rombo ( przełęcz Timmelsjoch, 2509m n.p.m. ), na której szczycie, oprócz standardowego schroniska, mieści się jeszcze mini muzeum, poświęcone tej drodze, jej powstaniu i ważnym wydarzeniom z nią związanym. Całość niewiele większą od kontenera, ale zamknięta w futurystycznym kształcie. Na górę wjechaliśmy bez Alfiego, który został z tyłu i wjeżdżał w tempie spacerowym. Niestety gdzieś się zagubił po drodze. Po kilku minutach czekania i wypatrywania go, odebrałem telefon z zapytaniem, gdzie my właściwie jesteśmy, bo on dojechał do końca trasy, ale nigdzie nas nie widział po drodze. Okazało się, że zamiast na przełęcz Timmelsjoch, skręcił gdzieś w Via Corvara. Ponieważ nie było sensu, żeby do nas dojeżdzał, ustaliliśmy, że ruszy w kierunku Vipiteno, przez Passo Giovo, a my postaramy się go dojść po trasie.
Zjazd w dół był jak zwykle dość dynamiczny, ale daleko nam do grup niemieckich "turystów" na ścigaczach, którzy jechali na granicy możliwości sprzętu i swoich. Nawet ślepe zakręty nie stanowiły dla nich żadnej przeszkody. Jeden z nich, wyprzedzając Maćka, poszedł tak blisko skały, że zostawił na niej swoje lusterko, przy czym nie stanowiło to dla niego najmniejszego powodu, żeby się po nie wrócić ;-) Ponieważ Maciek miał za zadanie fotografować wszystkie tablice z nazwami przełęczy, dlatego przyzwyczailiśmy się już do tego, że co jakiś czas zatrzymuje się na poboczu i macha nam ręką, żebyśmy lecieli dalej i nie czekali na niego. Tak samo było i na początku Passo Giovo. On na fotkę, a my z Mańkiem w górę. Na samym szczycie doszliśmy Alfiego, który akurat szedł do schroniska, zakupić okolicznościową plakietkę z nazwą przełęczy. Poinformowaliśmy go, że za chwilę będzie tam Maciek i polecieliśmy w dół, bo czas nas trochę gonił. Zjeżdzając minęliśmy się z całą "eskadrą" Audi R8, które chyba miały jakieś spotkanie na szczycie. Naliczyliśmy ok. 20 maszyn!
Podczas zjazdu niechcąco sprawdziłem, że gwałtowne dodanie gazu w R1200GS na drugim biegu skutkuje natychmiastowym wyrwaniem "na koło". Już nie musiałem pić kawy, bardzo szybko podniosłem sobie ciśnienie ;-)
Po zjechaniu na dół, zatrzymaliśmy się na poboczu i poczekali na chłopaków, bo należało przedyskutować, jak mamy zamiar dostać się do pensjonatu, w którym przyjdzie nam spędzić noc. Rezerwując go jakimś cudem przeoczyliśmy informację, że zimą można się tam dostać jedynie kolejką górską, a latem kolejką albo drogą szutrową przez las. Gdy ruszaliśmy w kierunku pensjonatu, była godz. 16:40, nawigacja pokazywała, że mamy do przejechania ok. 10 km i że powinno nam to zająć nie więcej niż godzinę czasu. Wtedy wydało nam się to śmieszne, że 10 km można jechać godzinę. Ustaliliśmy, że 17:15 to będzie godzina "bez powrotu". Gdybyśmy zrezygnowali z podjazdu wcześniej, to ciągle mielibyśmy szansę dostać się do pensjonatu kolejką, której ostatni kurs startował o 17:30. Pierwsze 4km były super łatwe, zwykła asfaltowa droga. Kolejne 200m to wąska asfaltowa droga, która chyba nigdy nie była remontowana, ale ciągle jeszcze wyglądała na zupełnie przejezdną. Niestety 5800m, jakie pozostały nam do pensjonatu nie były już tak fajne. Była to mieszanka odcinków leśnych, z ubitą ziemią, odcinków szutrowych z luźnym, wylatującym spod kół żwirem i odcinków żwirowych, ale mocniej uklepanych. Dodatkowo w paru miejscach mocne ślady w nawierzchni zostawiły samochody ciężarowe. Na moje pytanie o 17:15, czy ciągniemy dalej, czy też wycofujemy się, padła odpowiedź, że brniemy dalej, bo i tak nie ma się jak wycofać. GS na drogowych oponach ślizgał się, ale szedł twardo w górę, T-Maksy również dawały sobie radę, a dzięki niskiej kanapie, chłopaki mogli w razie czego podeprzeć się nogami. Mój i zapewne nie tylko mój niepokój wzbudzała obawa, jak w takich warunkach poradzi sobie z podjazdem Alfi, na jego krążowniku. GS waży jakieś 240kg, T-Maksy ok. 220, a GTL jakieś 340(!). Na szczęście okazało się, że ten sprzęt idzie po szutrze, jak czołg po młodym lesie i w komplecie, bez strat własnych dojechaliśmy do pensjonatu. Nawigacja nie kłamała, podając godzinny czas podróży. O tym, jak ciężka była to droga dla nas, nie przyzwyczajonych do takich warunków mogą świadczyć pierwsze słowa Pawła do obsługującej bar dziewczyny - cztery piwa, tylko duże! Faktycznie potrzebowaliśmy ochłonąć. O zjeżdzaniu następnego dnia nawet nie chcieliśmy myśleć. Tym bardziej, że prognoza pogody zapowiadała burzę.  Ekstra ... Zaczęliśmy szukać na wszelki wypadek alternatyw i wyszło nam, że albo załatwimy jakiś transport, albo zostajemy, aż ziemia nie przeschnie. A ponieważ nic więcej nie byliśmy w stanie wymyśleć, postanowiliśmy skorzystać z miejscowej kuchni i w końcu zjeść obiad. Karta była tylko po włosku i niemiecku, z pomocą zatem przyszła nam właścicielka pensjonatu, Lydia. Obrazowo przetłumaczyła nam wszystkie dania i skusiliśmy się na coś, co miało być jajkami sadzonymi na boczku i to wszystko na ubitych z cebulką ziemniakach. Potrawa z opisu przypominała "rosti", na które polowaliśmy w Szwajcarii i istotnie to była jakaś kombinacja tego dania. Potrawa była przyrządzona specjalnie dla nas, świeża, ze świeżych składników. Smakowała bosko. Tak dobrze, że Sobier postanowił zamówić z Alfim jeszcze jedną porcję. Cud, miód i orzeszki! Już choćby dla tego dania warto było się wspinać na górę. Co nie znaczy, że świadomie chciałbym tam wjechać jeszcze raz na oponach nie kostkowych :) Sam pensjonat sprawiał wrażenie przytulnego, ale raczej o standardzie motelu niż hotelu. W każdym z naszych pokoi były 2 pojedyncze łóżka i jedno piętrowe. Ot warunki dla rodziny z 2-ką dzieciaków. Sam pensjonat mieści się na zboczu góry, roztacza się z niego wspaniały widok na panoramę Alp. Można zasiąść w leżaku i kontemplować widoki, napawając oczy pięknem gór, a uszy melodią wygrywaną przez dzwonki wiszące na karkach krów, które chodziły samopas po najbliższej okolicy. Chyba byliśmy dla nich taką samą atrakcją, jak one dla nas, bo podchodziły do płotu okalającego pensjonat i podkładały łby do drapania, próbując równocześnie pochwycić językiem telefony komórkowe, którymi robiliśmy im zdjęcia. Ponieważ pora była jeszcze wczesna, postanowiliśmy z Mańkiem podejść do górnej stacji kolejki. Niestety nie było to tak proste, jak nam się na początku wydawało i szybko dał o sobie znać brak przygotowania. Po przejściu 200-300m złapaliśmy zadyszkę i wspólnie uznali, że w sumie, to stację też dobrze widać z dołu, więc kolejne kilkaset metrów raczej sobie odpuścimy :) Zaczęliśmy nawet cieszyć się z faktu, że wjechaliśmy na górę na motocyklach, a nie za pomocą kolejki. Bo nie wyobrażam sobie schodzenia z niej do pensjonatu w butach motocyklowych i ciężkiej kurtce, dźwigając jeszcze dodatkowo torbę z ciuchami. A podejście do górnej stacji chyba w ogóle nie wchodziłoby w rachubę.
Zatem po kilkunastu minutach podziwiania widoków i stoków narciarskich, wróciliśmy do pensjonatu. Jeszcze jedno piwo, na dobranoc i poszliśmy spać, licząc na to, że poranek nie przywita nas melodią wybijaną kroplami na parapetach.

 

.a6173a96956de112ae567973de7f72ac.jpg64bec26b8e409fbca9c77245a4c863c3.jpg9b6398160bacec746c919afb08b8b7ad.jpg9a20700ecfc7dadb0372d1df806be67c.jpged42b9980f1f7085cd3896f78b2bc7d5.jpg8964ea1bf351b0714ddf921819c20243.jpg5bf58641be3ce0709c74a8ed78e769b8.jpge481cd1fd75dde352f16dc389a5147a5.jpg0810993b95f1b6a2e68ac0c4cec7e123.jpgbf3fd1cd31a9372120387dd281006b8a.jpg

Odnośnik do komentarza

Vipiteno do Wiednia.
Na całe dla nas szczęście, co prawda na niebie wisiały burzowe chmury, ale jeszcze z nich nie padało. Zatem szybkie śniadanie, wpięcie membran, pożegnanie z właścicielką i na koń. W teorii zjechać jest prościej, wystarczy skierować przednie koło w dół, a grawitacja zrobi resztę. W praktyce nie jest to już tak oczywiste, bo jednak należy tę masę jakoś kontrolować, a szczególnie dbać o to, żeby nie nabrała zbyt dużej prędkości. W efekcie zjeżdzałem na 2-ce, z praktycznie non stop wciśniętym tylnym hamulcem i od czasu do czasu wspomaganiem go przednim. Zjechałem pierwszy a czas zanim reszta nie zjechała, postanowiłem wykorzystać na wypięcie membran, bo o ile chmury na górze wyglądały, jakby dosłownie za chwile miało z nich zacząć padać, tak po zjechaniu na dół, zdążyły się jakoś rozwiać, a temperatura podskoczyła do dobrych 26-28*C. Po zjechaniu reszty załogi, skierowaliśmy się na stację paliw, bo T-Maksom świeciły się już kontrolki rezerwy. W sumie był to słaby pomysł, bo przyszło nam się tankować po 1.73E za litr, a dosłownie 2 km dalej, na granicy i po stronie austriackiej, cena paliwa wynosiła 1.37! Ale trudno, za gapiostwo się płaci. Po zatankowaniu i wypięciu membran przez chłopaków, ruszyliśmy na przełęcz Brennero. Ostatni bardziej kręty odcinek podczas tej naszej, kończącej się wyprawy. Sama trasa technicznie łatwa, nie nastroiła nam żadnych trudności , dość szybko ją pokonaliśmy i dojechaliśmy do korka przed Innsbruckiem. Korek robiły samochody chcące skręcić w kierunku Szwajcarii. Nie wiem, co przepisy mówią o "filtrowaniu" w Austrii, ale mając do wyboru ugotowanie się stojąc w korku, albo ewentualny mandat, wybieraliśmy zawsze to drugie rozwiazanie. Sami kierowcy też robili nam miejsce, choć zdażyło się paru szeryfów, co ciekawe, nie tylko z Austrii. Przodownikiem wg. moich spostrzeżeń byli kierowcy z BiH. Może tam nie wolno filtrować? Tak, czy inaczej, dość szybko i sprawnie wyrwaliśmy się z korka i już bez najmniejszych problemów wjechaliśmy do Innssbrucka. Przejechaliśmy przez niego bez zbędnych postojów i ruszyliśmy "bokami" w kierunku miejscowości Maurach. Dotarliśmy do niej o godz. 12, zatem w ponad 2 godziny zrobiliśmy raptem 80km. W tym tempie i pobocznymi drogami nawigacja wyliczyła nam, że przy dobrych wiatrach dojedziemy do Wiednia na 22:00. Czyli raczej koło północy, jeśli dodamy jeszcze czas na tankowania i jedzenie. Postanowiliśmy zatem odpuścić ostatnie winkle i wjechać na autostradę. I to był w sumie dobry pomysł, bo i tak udało nam się dojechać do hotelu po godzinie 19:00. Bo oczywiście nie mogło się obyć po drodze bez korków. Największy był przed Salzburgiem, ciągnął się na kilkanaście kilometrów. Znów zastosowaliśmy filtrowanie i przy małej prędkości przebijaliśmy się mozolnie do przodu. Mocne zdziwienie zaliczyliśmy dojeżdzając do czoła korka - czym tenże korek był spowodowany? Zupełnie niczym. Ot zatarasowały całą autostradę samochody skręcające w prawo, do Salzburga. Podobny korek i spowodowany tym samym "zaliczyliśmy" dzień później, w Brnie.
Podróż z Salzburga do Wiednia, to właściwie nic ciekawego. Tempomat zapięty na 120km/h i podróż ze słońcem za plecami. Ponieważ nie mieliśmy ochoty na wyjście na miasto, zbyt znużyła nas podróż autostradami, postanowiliśmy znaleźć otwarty w sobotę wieczorem sklep spożywczy i kupić sobie coś na obiadokolację. Jedynym czynnym w okolicy był Spar, na stacji kolejowej. Szybkie zakupy i powrót do hotelu, tam jeszcze szybsza kolacja i padnięci jak ciapki w korytarzu, poszliśmy spać.

.17f8749989c85a5a5ba9aedaa31cf913.jpg

a2bb59af621c96cad4f6825ff2184989.jpg

Odnośnik do komentarza
  • Klubowicze
3 godziny temu, stator napisał:

Gdyby ktoś marzył o Mangarcie .....

Mam wrażenie, że wrażenia z jazdy jeszcze lepsze od tych na podjeździe na Grossglockner czy Stelvio... Cholera, szkoda, że tak mocno w bok od zaplanowanej trasy na sierpień... Nic, może zostanie w planach na przyszły rok, bo marzy mi się wypad na Chorwację (na razie tylko plany), a właśnie miałem lecieć w dół przez Słowenię, by wpaść na zwiedzanie Triestu. W sumie można by zmienić trasę na Maribor i odbić na Mangard... I już mi "zapłodniłeś" pomysła w głowie :D 

Odnośnik do komentarza

Ciszę się, że zasiałem taki pomysł.
Oczywiście płaski ekran nie odda całej przestrzenności obrazu, ani pochyłów jezdni.
Doszliśmy do wniosku, że Stelvio, czy Gross, to droga do poćwiczenia techniki jazdy. 
Po Mangarcie, nie wiele dróg jest w stanie nas "zaspokoić".
Chociaż..... SR 222....też była super....

 

 

Odnośnik do komentarza
  • Klubowicze
2 godziny temu, stator napisał:

Chociaż..... SR 222....też była super....

Pierwszy film, czas 1.47... Coś z przeciwka albo trochę brudu i byłoby "ciepło". Winkle fajne, jednak to już inny klimat, ale przynajmniej nie nudno na trasie :) 

No, ale wracajmy do naszych podróżników... Jak tam końcówka trasy się udała, bo u nas mokro. Jakieś podsumowanie w liczbach by się przydało, dla potomnych i tych, którzy w kolejce na wyjazd stoją (jeszcze 13 dni do wyjazdu)...

Odnośnik do komentarza

Powrót z Wiednia do Warszawy to już totalnie nic ciekawego, autostradą przez Austrię, autostradą przez Czechy i pół Polski. Za Częstochową przeciskaliśmy się w korku i zostaliśmy "pozdrowieni" przez policjantów stojących grzecznie w korku, na szczęście na pozdrowieniu się skończyło, choć z drugiej strony filtrowanie póki co jest w Polsce dozwolone, więc mogli się tylko awaryjnych czepić. Do Piotrkowa T. mieliśmy pogodę, a tuż za nim ledwie zdążyliśmy zjechać na stację paliw, jak rozpętało się piekło. Deszcz tak dawał, że nawet dach na stacji zaczął przeciekać. W pewnym momencie usłyszeliśmy kilka jednostek straży pożarnej, policji i karetkę pogotowia, które "kończyły" jazdę na bombach kilkaset metrów za stacją. Gdy trochę przestało padać i ruszyliśmy w stronę domu, zobaczyliśmy, że na sąsiednim pasie wisi na barierkach samochód osobowy. Chyba nie zauważył podczas burzy, że jest tam rozjazd i centralnie wpakował się w barierkę rozdzielającą pas do skrętu w prawo. Nie wyglądało to dobrze. Reszta drogi minęła nam bez żadnych przygód.

Na liczniku pokazało się prawie 4200km, 10 dni w siodle, średnie spalanie w towarzystwie T-Maksów wyniosło 4,8l/100km, średnia prędkość 68km/h,  wyciąg z konta coś marudzi o kwocie 800E, kontaktów z asfaltem: 2. Towarzystwo bezcenne, wrażenia niezapomniane. Za wszystko inne zapłacisz kartą :D

Odnośnik do komentarza
  • Klubowicze
4 minuty temu, Sysgone napisał:

kontaktów z asfaltem: 2

Rozwiniesz temat :D No i czekamy na materiały video !wchair

Odnośnik do komentarza

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...