Skocz do zawartości
Forum Burgmania

Wypad na Węgry - Sierpień 2009


Gość Ransom

Rekomendowane odpowiedzi

Witam!

Po zakupie Xcitinga z niecierpliwością czekałem na urlop aby sprawdzić skuta na dłuższej trasie. Po kilku jednodniowych wypadach przyszedł czas na wyjazd kilkudniowy... Oto relacja z tego wypadu:

Wycieczka nad Balaton

Po zakończeniu rodzinnego wyjazdu wakacyjnego przyszedł czas na długo planowany wypad skuterowy na południe. Do dyspozycji pozostało mi niestety niewiele dni urlopu i powoli rosnąca tęsknota za upałem jakiego doświadczałem przez ostatnie dwa tygodnie. Wybór padł na trasę którą lat kilka temu włóczyliśmy się ze znajomymi na rowerach czyli Słowacja, Węgry i Austria. Po wyprawieniu rodziny na działkę poświęciłem jeden dzień na przygotowanie sprzętu. W trakcie ostatnich zakupów dowiedziałem się że kumple z którym wspólnie planowaliśmy wyjazd nie może pojechać. Jedyne co mogłem zrobić to zmienić koncepcję pakowania tak aby samemu zabrać się z namiotem, matą i śpiworem. Wieczorem skuter był zapakowany i gotowy do jazdy. Matę, śpiwór, kombinezon przeciwdeszczowy i narzędzia udało się bez problemu zamknąć pod siedzeniem. Reszta poszła do kufra. Na kierownicy zamontowałem niewielką torbę na iPhone z nawigacją. Kolacja i spać.

Dzień 1

Day_1.JPG

Letni poranek 19 Sierpnia przywitał mnie słońcem i ciepłem. Po śniadanku wyruszyłem z Mysiadła w kierunku Góry Kalwarii. Tam przekroczyłem Wisłę mostem i pojechałem wzdłuż brzegu drogą na Wilgę. Ruch był nieduży, pogoda wyśmienita. Miejscami asfalt nie był idealni ale skuter dawał sobie radę z wibracjami. Jedyne co zrobiłem to przeniosłem namiot z kufra na kanapę aby nieco odciążyć plastik pudła. Minąłem Puławy i skierowałem się na Kazimierz. Tłumy turystów zalegających wszędzie wokół rynku skutecznie zniechęciły mnie do pozostania dłużej w tym ślicznym miasteczku. Rozkoszując się ładnym krajobrazem skierowałem się na Annopol. Znowu znalazłem się po lewej stronie Wisły i pomknąłem w stronę Krakowa. W czasie przerwy obiadowej zadzwonił telefon i okazało się iż pojawiły się szanse na to iż niedoszły kompan podróży jednak dołączy do mnie pod wieczór. Ustaliliśmy miejsce spotkania i ucieszony z perspektywy towarzystwa pojechałem dalej. Omijając Kraków skierowałem się na Andrychów mając nadzieje na zmianę dość płaskiego dotąd krajobrazu. No i nie zawiodłem się! Odcinek Andrychów – Żywiec polecam śmiało każdemu kto lubi trochę pokręcić winkli. Podjazd był dość stromy a serpentyny idealne co w połączeniu z minimalnym ruchem samochodów okazało się być rewelacyjną zabawą. Po nie mniej krętym zjeździe z trudem pokonałem pokusę przejechania tego odcinka ponownie i pojechałem do Żywca. A tam napotkałem drogową hekatombę, korki, kilka mijanek, zerwany asfalt na wielu odcinkach. Słowem bałagan nie z tej ziemi. Szczęśliwie udało mi się przecisnąć obok długich kolejek na mijankach i po 30 minutach wyrwałem się w kierunku przejścia granicznego w Skalite. Trochę przekombinowałem i straciłem nieco czasu zanim znalazłem metodę wjechania na nowobudowany odcinek drogi szybkiego ruchu. W końcu jednak minąłem przejście graniczne i znalazłem się na Słowacji. Powoli kończył się dzień ale do zachodu miałem jeszcze ponad godzinę. Jadąc ostrożnie po fatalnej drodze dotarłem w końcu do Cadcy za którą znajduje się przytulny motel Duo. Zarezerwowałem pokój i z braku lepszego zajęcia zawróciłem w kierunku granicy aby wyjechać na spotkanie Dominikowi. Po kilkunastu minutach zobaczyłem jego światło. Po szybkim przywitaniu pomknęliśmy do motelu. Obsługa już w czasie mojej poprzedniej wycieczki bardzo u mnie zapulsowała otwartością i sympatycznym podejściem. Tym razem też nam poszli na rękę i umieścili Yamachę Dominika i mojego Xcitinga we własnym garażu. Po wypasionej kolacji poszliśmy spać.

Dzień 2

Day_2.JPG

Rano obudziło nas słońce i szum samochodów za oknem. Nie mając ochoty na wczesne śniadanie wyruszyliśmy w kierunku Żyliny. Za tym miastem zaczynał się mój ulubiony odcinek drogi wiodący przełomami Wagu. Niesamowita sceneria pionowych zboczy na których osadzono spore zamczysko robi wrażenie! Przejechaliśmy te kilkanaście kilometrów wolno chłonąc wrażenia. W Martinie minęliśmy knajpę dla posiadaczy Harrego ale na obiad było zdecydowanie za wcześnie. Drogi na Słowacji jak zawsze puste, asfalt całkiem znośny a góry atrakcyjne. Po przejechaniu kilku dolin wspięliśmy się mozolnie na przełęcz obok której znajduje się środek Europy. Ciekawe że nie jest to jedyny taki punkt, słyszałem już co najmniej o trzech innych „środkach Europy”. Ano pewnie każdy by chciał mieć taki u siebie! W czasie zjazdu trafialiśmy co chwilę na znany nam też z Polski sposób naprawiania nawierzchni. Polega on na zalaniu wyrwy w jezdni jakimś smołopodobnym lepiszczem i posypaniu ostrym żwirkiem. Po jakimś czasie samochody wbijają ten żwirek w lepiszcze i łata gotowa. Sęk w tym że ruch tam niewielki i żwirek leży sobie na asfalcie. Wjechanie na taką niespodziankę grozi poślizgiem albo w najlepszym wypadku uwaleniem motoru czarnym syfem i kamykami. A nie wjechać raczej się nie da bo niektóre „naprawy” były bardzo gęsto przeprowadzane na zniszczonych odcinkach drogi.

W końcu za Bańską Stavnicą zjechaliśmy na nieco mniej górzysty obszar i wśród pól pomknęliśmy ku granicy z Węgrami. Mocno już głodni przejechaliśmy przez przejście w Sahy za którym odbiliśmy na fatalnej jakości drogę która miała zaprowadzić nas do samego Dunaju. Mniej więcej w połowie odcinka natrafiliśmy na lokalne zawody w driftingu. Młodzi Węgrzy z kilku okolicznych miejscowości kibicowali przy piwie zmaganiom zawodników w nieco już zdezelowanych samochodach. Impreza wyglądał na sympatyczną więc kilka minut kibicowaliśmy razem z nimi. W końcu ruszyliśmy w poszukiwaniu obiadu. Do samego Dunaju nie było nic wartego uwagi. W końcu trafiliśmy na bardzo malowniczy odcinek, szczególnie atrakcyjny dla rowerzystów którzy mogą cieszyć się tam najdłuższą w Europie ścieżką rowerową (ponad 300 km). W niewielkim ale gustownym hotelu położonym na skarpie wznoszącej się nad wodami Dunaju zatrzymaliśmy się na obiad. Po wyśmienitym jedzeniu i uczciwym odpoczynku kontynuowaliśmy jazdę nad brzegiem. Widoki niesamowite, wokół nas park narodowy, kawałek dalej Wyszehradzkie wzniesienia a nad głowami prażące słońce. Dunaj opuściliśmy przed dotarciem do przedmieść Budapesztu. Na stacji wykupiliśmy 4-dniowe winety na autostrady. Fajny mają system bo ani na auto ani na jednoślad nie trzeba naklejać żadnych naklejek tylko podaje się przy zakupie numer rejestracyjny i po uiszczeniu opłaty jest on dostępny w systemie informatycznym którego używają zarówno automatyczne jak i klasyczne „humanoidalne” punkty kontroli.

Autostradą wjechaliśmy do mojego ulubionego Budapesztu. Trzeba pamiętać że 20 sierpnia to szczególny dzień dla Węgrów jako że przypada na dzień Świętego Stefana. Budapeszt od dwóch dni świętuje a na dzisiejszy wieczór szykowane są największe atrakcje. Przez opustoszałe ulice kierujemy się na bikercamp – świetny camping dla motocyklistów, który szczerze Wam polecam. Obecnie, po tragicznej śmierci właściciela prowadzi go dalej żona. Miejsce jest bardzo klimatyczne, położone w spokojnej dzielnicy przypominającej warszawski Żoliborz. Po rozpakowaniu gratów dostaliśmy mapkę Budapesztu, przewodnik po polsku i garść rad co i gdzie będzie się działo tego wieczoru. Przebrani i odświeżeni wyruszyliśmy metrem do centrum. A tam na wszystko już przygotowane do wieczornego pokazu sztucznych ogni (nawet zbocza góry Gelerta ociekają wodą zabezpieczającą roślinność przed pożarem). Ruch tramwajowy i samochodowy nad Dunajem wstrzymany, jezdnia, tory, każdy skwerek zaanektowany przez tłumy i stragany. Mimo dużej ilości ludzi atmosfera pikniku była przyjemna. Przez kilka godzin opychamy się serwowanymi specjałami i łazimy między dziesiątkami stoisk. W końcu robi się ciemno. Dobrze po 21 rozpoczyna się widowisko które zapiera dech. Widywałem już pokazy sztucznych ogni ale te przebiły wszystkie dotychczasowe. 25 minut kolorów i świateł na obu mostach i całej rzece pomiędzy nimi. Majstersztyk inżynierii i pirotechniki. Po zakończeniu pokazu nieprzebrane masy ludzi spokojnie i z uśmiechem kierują się do metra i autobusów. Bez przepychanek i awantur. Niewiarygodne... Metro otwarte na oścież, dodatkowe pociągi, wszyscy jadą za darmo... U nich jakoś się da to zorganizować... Aż zazdrość bierze!

Dzień 3

Day_3.JPG

Rankiem po spakowaniu się i zapłaceniu za nocleg ruszamy na autostradę nad Balaton. I tu szok! Autostrada stoi! No tak... to ich długi weekend. Cała stolica i masa przyjezdnych właśnie wyruszyła na zasłużony wypoczynek w jedynym słusznym kierunku – nad Balaton. Jedziemy powoli pomiędzy rzędami samochodów zadając sobie pytanie jak widziana jest tu jazda po linii. Mijają kilometry a korek trwa. To był chyba najdłuższy zator w jakim dane mi było się poruszać – niemal 150 km z rzadka przyspieszającego łańcucha pojazdów. W końcu autostrada pustoszeje, kolejne fale samochodów odbijają do wypoczynkowych miejscowości. Upał leje się z nieba, jest 37 stopni w cieniu, temperatura asfaltu to pewnie piekło. My też odbijamy z siódemki i zanurzamy się w cień Zamardi. Ta duża miejscowość wypoczynkowa oferuje szereg atrakcji – od restauracji i plaż po sklepiki i wypożyczalnie wszelkiego sprzętu sportowego. Parkujemy przy samym Balatonie i idziemy się kąpać. Cieplutka woda do pasa rozleniwia straszliwie... W końcu jednak głód wygrywa i przenosimy się do jednej z knajp. Jadło iście królewskie, ledwo od stołu możemy wstać... Po posiłku powoli ruszamy lokalną drogą biegnącą wokół Balatonu. Mijamy campingi knajpy, nawet małe lotnisko i mini muzeum militariów. Temperatura staje się nie do wytrzymania w motocyklowych ciuchach. Rezygnujemy już ze zwiedzania zboczy wulkanu w Badascony i wyrywamy prosto na północ. Wreszcie można pojechać szybciej i wiatr nieco łagodzi skwar. Zatrzymujemy się na stacji Shella na której 10 lat wcześniej spotkałem grupę bikerów. Zamarzyło mi się wtedy tak właśnie zwiedzać Europę. No i stało się! Sam stoję w tym miejscu i cieszę się czekającą nas jeszcze jazdą! Zupełnie pustymi drogami docieramy do przejścia granicznego z Austrią. Tam wymieniamy resztę forintów na Euro i rozkoszując się chłodem wieczoru jedziemy nad Jezioro Nezyderskie. Po drodze mijamy jakiś lokalny festiwal do którego jadą całe karawany autobusów. My już mocno zmęczeni szukamy kempingu. Po chwili krążenia po małej miejscowości Rust w końcu trafiamy przed recepcję. Pamiętam ten camping sprzed lat – zmienił się nie do poznania i to niestety na gorsze... Pola na namioty niemal brak, wszędzie już tylko domki i przyczepy, obsługa niemiła, turyści głośni. Rozbijamy namiot już po ciemku klnąc kamieniste klepisko. Śpi się fatalnie, powietrze duszne i ciężkie od wilgoci.

Dzień 4

Day_4.JPG

Wczesnym rankiem budzimy się sporo przed dzwonkiem budzika. Po nocnych zabawach cały camping śpi głęboko. Wychodzę z namiotu i dębieje po spojrzeniu w niebo – cały widnokrąg na północy zakrywa czarny wał chmur. Wiatr wieje leniwie ale niestety front atmosferyczny zbliża się do nas nieuchronnie. Szybkie pakowanie, mycie i wydostajemy się olewając nieczynną o tej porze recepcję. Nie przejechaliśmy nawet 10 km gdy nadciąga ściana deszczu. W pośpiechu wciągamy kombinezony przeciwdeszczowe. Dalej jedziemy już wolniej i ostrożnie. Jezdnie stały się śliskie, widoczność kiepska. Unikamy austriackiej autostrady nie chcąc płacić za niewielki kawałek jaki dzieli nas od granicy ze Słowacją. Nawigując wyłącznie na kierunek zahaczamy jeszcze o kawałek Węgier gdzie już spokojnie przeskakujemy na autostradę do Bratysławy. Deszcz nie ustaje. Satelitarne zdjęcia podpowiadają że kierując się prosto do Polski mamy szansę uciec przed tym deszczowym frontem. Tak też robimy. Po drodze mijamy kontrolę policyjną sprawdzającą winietki (motory śmigają za darmo). Robi się tak zimno że mój wskaźnik temperatury zaczyna spadać. Szybka kontrola ale chyba wszystko jest w porzadku – po prostu woda chłodzi skuta zbyt wydajnie. Zatrzymujemy się na stacji z niewielki barem. Dali nam całkiem smaczne jedzonko a w trakcie jego spożywania deszcz powoli się zmniejszył a po kwadransie zupełnie ustał. Kontynuujemy więc szybka jazdę autostradą aby ile się da odskoczyć od niepogody. Strategia okazała się skuteczna bo gdy zbliżaliśmy się do granicy z Polską wyszło słoneczko i świat stał się ładniejszy. Znowu znaleźliśmy się w Żywcu więc droga przez Andrychów stała się oczywistością. Niecierpliwość mało nie kosztowała mnie mandatu bo tuż przed rozpoczęciem podjazdu wpadam na suszarkę i tylko awaryjne heblowanie i pobłażliwość policjanta uratowały mnie przed ekstra wydatkiem. W końcu wpadamy na serpentyny i zaczyna się zabawa. Przed nami jest kilka samochodów które nieco utrudniają nam szybkie winklowanie ale i tak zabawa jest przednia. Z Andrychowa bardzo szybko docieramy do Krakowa. Przewidując nadejście znajomego już frontu deszczowego decydujemy się na nocleg w hotelu. Ku mojemu zdziwieniu w Ibisie wszystkie pokoje zarezerwowane. Jedziemy więc na chybił-trafił ale po chwili Dominik rozpoznaje hotel w którym kiedyś już się zatrzymywał. Chwila pertraktacji w recepcji i już nasze maszyny mają miejsce na malutkim podwórku hotelu Logos. Pani w recepcji intensywnie przepytuje nas jakąż to radość daje nam ta strasznie ryzykowna jazd motorem. Coś mi się wydaje że sama by chciała pośmigać ale boi się do tego przyznać... Pokój jest ok, rozwieszamy wilgotne ciuchy i ruszamy w miasto. Pyszna kolacja niedaleko Rynku kończy się wyjściem w deszcz który cichutko nas dogonił. Wracamy do hotelu i słuchając bębnienia kropli o szyby zapadamy w zasłużony sen.

Dzień 5 i 6

Day_5.JPG

Rano pogoda nadal pod psem ale analizując obrazki z satelity dochodzimy do wniosku że front powoli odsuwa się na wschód i za kilka godzin powinno się przejaśnić. Idziemy jeszcze na Rynek do Bazyliki Mariackiej. Po godzinie powoli się rozpogadza więc pakujemy graty i ruszamy w dalszą drogę. Przeskakujemy A4 w stronę Katowic płacąc haracz jak samochodziarze. Potem katowicką w stronę Warszawy. Ciągniemy równo nie przejmując się zbytnio skrzynkami fotoradarów. Gdzieś na wysokości Żyrardowa żegnam się z Dominikiem który pędzi już prosto do domu. Ja przez Sochaczew i Błonie kieruję się na Leszno aby dobić do trasy na Gdańsk. Nią już szybko docieram do okolic Płońska. Ostrożnie przemierzam lokalne dróżki i docieram nad Wkrę gdzie czeka na mnie Rodzinka. Spędzam z nią resztę dnia oraz cały poniedziałek. Po zmroku i położeniu dzieciaków spać wyruszam do Mysiadła – mój urlop dobiegł właśnie końca i jutro rano trzeba jechać do pracy.

Całość trasy odbytej w ciągu 6 dni zamknęła się w 1966 km. Xciting spalił mi średnio 5,5 litra/100km a całe paliwo kosztowało mnie 524 zł (tylko 98 oktanowa benzyna). Maxi okazał się doskonały do niezbyt szybkiej turystyki, nawet stosunkowo mały zasięg nie okazał się dużym problemem. Bezproblemowe pakowanie sprzętu i ciuchów oraz ogromna wygoda jazdy są dużym atutem!

Już teraz myślę o kolejnym wypadzie...

Kilka fotek autorstwa Dominika: http://picasaweb.google.com/alipowsk/Wegry_08_2009#

Odnośnik do komentarza

Fajna sprawa. !scooter

Lubię Węgry, Budapeszt i Balaton !NOT , chociaż ni w ząb ich mowy nie rozumiem, tylko nem i igen.

Napisz jakie średnie tempo jazdy miałeś na opisanych odcinkach (km/h), bo po zdjęciach widać, że "leciałeś" z kumplem na motocyklu yamaszce więc chyba mogło być szybko.

No i czy woda w Balatonie czysta była?

Odnośnik do komentarza

Tempo było bardzo zróżnicowane. Odcinki mniej ciekawe 100 - 120 km/h, jak było co podziwiać to 70-80 km/h, autostrada 120-150 km/h. Kumpel był wyrozumiały choć sam pewnie śmigałby szybciej.

A z Balatonem śmisznie było. Ci co byli tam wiedzą że generalnie kolor kawy z mlekiem bierze się z glinki jaka zalega na dnie. Byle co podnosi ją do góry i potem godzinami utrzymuje się w wodzie czyniąc ją nieprzejrzystą. Niemniej jednak od czasu do czasu trafiają się takie dni że woda jest kryształowa i widać dno z ponad metra (co na Balaton jest niesamowitym wynikiem :-) I taki właśnie był dzień jak przyjechaliśmy do Zamardi. Kilka dni wcześniej byłem na tej samej plaży i było normalnie czyli zero przejrzystości.

Ale jeśli chodzi o "czystość chemiczną" to organoleptycznie nic niepokojącego nie detektowałem :-)

Odnośnik do komentarza

No to i szybko było, tak myślałem.

Myślę wciąż o takim mniej więcej wypadzie może bez odwiedzin Ostereich, no i trochę dłuższej włóczędze z postojami wokół Balatonu, prywatne winiarnie itp. !scooter

Co do wody, to oczywiście sprawdzałem !NOT. Węgierska Kałuża jak ją nazwałem jest w porzo. Przezroczysta woda zawsze była latem rano 7-8, a potem jak zwykle.

Dzięki za odpowiedź

Odnośnik do komentarza
  • 2 lata później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...