Barbarra Opublikowano 28 Września 2011 Opublikowano 28 Września 2011 Witam! Chcielibyśmy opowiedzieć Wam i nie ukrywam, pochwalić się wyprawą, którą udało się zaliczyć nam (mnie i Filemonowi) naszą Majeczką 250. Trochę minęło od naszego powrotu, ale dopiero teraz udało nam się zebrać i napisać dla Was parę słów. Już rok temu, kupując skuter postanowiliśmy, że pojedziemy nim do Barcelony. W tym roku nadszedł czas przekuć marzenie w rzeczywistość. Zaczęliśmy wielkie planowanie i wyszukiwanie ciekawych miejsc na trasie. Dla nas nie liczyło się szybkie dojechanie do celu, ale „doświadczenie” drogi. Dlatego pierwszym założeniem tej wyprawy było unikanie, w miarę możliwości, autostrad i dróg szybkiego ruchu. Chociaż czasami byliśmy niejako zmuszeni do korzystania z dużych dróg, zazwyczaj z powodu braku alternatywy. Postanowiliśmy, że nie chcemy nabijać dziennie wielu kilometrów, raczej spokojnie jeździć i zobaczyć, co napotkamy na trasie. W miarę przygotowań i planowania, trasa rozrosła się i ostatecznie przebiegała przez Słowację, Węgry, Słowenię, Włochy, Francję, Hiszpanię, Gibraltar i Portugalię, a w drodze powrotnej znów Hiszpania, Francja, Niemcy i Czechy. Czas nie był dla nas ograniczeniem, wyprawa była nagrodą z okazji ukończenia studiów i nie narzucaliśmy sobie żadnych terminów. De facto jedynym ograniczeniem były kwestie finansowe. Zaoszczędzone stypendia dawały dużo możliwości, ale niestety, jak wszystko, kiedyś się kończą. Przygotowania do wyjazdu wymagały od nas dużo kreatywności. Musieliśmy zapakować do Majki wszystko, czego do życia potrzebne dla dwóch osób: namiot, karimaty, śpiwory, kuchenkę turystyczną, naczynia, aparaty i trochę ubrań. Na karimaty i śpiwory uszyłam specjalne pokrowce; przybory do gotowania, kosmetyki, leki i inne drobnostki wylądowały w kufrze, namiot na górze, a ubrania pod kanapą. Skuter szykowaliśmy sukcesywnie od kilku miesięcy, remont napędu zrobiliśmy na początku sezonu, tak samo założyliśmy nowe opony, a przed samym wyjazdem wymieniliśmy płyny i klocki hamulcowe. Tak spakowani, z nadzieją, że przygotowani na każdą okoliczność, wyruszyliśmy w drogę. !scooter Początek nie należał do najłatwiejszych, mniej więcej godzinę po wyruszeniu zrobiło się zimno i zaczęło lać. Jazda w deszczu i przy 15 st. C była trudna, było nam bardzo zimno, musieliśmy zatrzymywać się co jakiś czas na stacjach, żeby się rozgrzać, bo z zimna zgrzytały nam zęby. Pierwszą noc spędziliśmy w zajeździe przy granicy polsko-słowackiej, żeby się wysuszyć. Jazda przez Słowację upływała w nieco lepszych warunkach – przestało padać. Sama Słowacja nas nie urzekła, drogi były średniej jakości, ciekawe krajobrazy zniszczone odrapanymi pozostałościami po czasach komuny. Ruszyliśmy szybko w stronę Węgier, gdzie wstąpił w nas nowy duch. Byliśmy bardzo ciekawi tego kraju, a przy okazji zrobiło się troszkę cieplej. Dojechaliśmy do miasta Eger, które okazało się być bardzo sympatyczne, wyposażone ładną starówkę i dolinę z dwustoma winnicami. Następny dzień upłynął nam na zwiedzaniu Budapesztu i Gorsium, najdalej wysuniętych na północ ruin rzymskiego miasta. Wieczór był bardzo zimny i wietrzny. Było do tego stopnia nieprzyjemnie, że podczas rozbijania namiotu chodziliśmy w kaskach. Następnego dnia było tylko gorzej, bardzo mocno wiało i było bardzo zimno. Chcieliśmy uciec jak najdalej od tej pogody, więc pojechaliśmy prosto do Słowenii. Spotkaliśmy się z miłym przyjęciem ze strony przypadkiem napotkanego Słoweńca, pozwolił nam spać na swojej działce. Lublana, stolica Słowenii, przypadła nam do gustu, mimo turystów można było znaleźć ciche, spokojne zakątki. Koleją rzeczą, która nam się bardzo spodobała, były parkingi dla motocykli, które później towarzyszyły nam praktycznie wszędzie. Po Lublanie nareszcie dotarliśmy nad upragnione morze. Zrobiło się ciepło, więc humory dopisywały. Droga zaś była znakomita – przyjemne serpentyny, co zakręt rozpościerał się przed nami inny, wspaniały widok: winnice, góry, błękitne morze… nie mogliśmy wyjść z podziwu. Zdecydowaliśmy się dojechać do Piranu rzadziej uczęszczaną drogą, tzw. szlakiem winnym. Oznaczało to wjazd w wyższe góry, ale perspektywa wspaniałych krajobrazów była bardzo kusząca. Widoki, zapachy i satysfakcja pokonania takiego odcinka są nie do opisania. Samo miasto Piran jest sympatyczne, do centrum miasteczka mogą wjechać tylko motocykle i skutery. A jeśli o skuterach już mowa, to czas najwyższy na Włochy, bo tu zaczęło się szaleństwo. Jechaliśmy w wielkiej ławicy skuterów i nie bardzo wiedzieliśmy co robić. Nasza duża (jak na tamte warunki, bardzo duża) Majesty była niczym wieloryb pośród ławicy sardynek z ADHD. Pierwsze wrażenie to połączenie strachu, ekscytacji i niedowierzania, że tak w ogóle da się jeździć. Przez cały pobyt we Włoszech obserwowaliśmy technikę jazdy mieszkańców, popularne style to: 15 latki gadające przez Iphonea wsuniętego do kasku; palenie papierosa podczas jazdy; rozmowa z kierowcą innego skutera nawet podczas wyprzedzania; przewóz zwierząt w otwartym koszyku i przytrzymywanie ich lewą ręką, żeby nie uciekły i oczywiście jazda w japonkach, nawet na chopperze lub ścigaczu (do tej pory nie możemy sobie wyobrazić, jak oni zmieniają biegi?!). Ale z drugiej strony musimy przyznać, że Włosi jeżdżą znakomicie, każdy zna swoje miejsce i rolę na drodze. Ten pozorny chaos jest w rzeczywistości stanem równowagi, zapewniającym płynność i sprawność ruchu. We Włoszech zwiedzaliśmy kilka głównych punktów – Wenecję, Modenę i muzeum Ferrari, Bolonię, Genuę oraz wiele przypadkowych miejsc, które były nawet ciekawsze, np. Ferrara. Przez przypadek, mieliśmy okazję zobaczyć jak włoskie miasto budzi się ze snu, powoli zaczęli pojawiać się ludzie, knajpki zapełniały się amatorami kawy. Gwoli ścisłości należy dodać, że była godzina 9.30… cóż Włosi rozkręcają się powoli i spokojnie. Właśnie takie odkrycia nas najbardziej pociągają i nadawały sens naszej wyprawie; przypadkowo napotkane miasteczka, relaks na plaży wraz z mieszkańcami. Próbowaliśmy chodź na chwilę wtopić się w otoczenie, poczuć jego rytm. I jeszcze jedzenie! Kuchnia włoska nie ma sobie równych. Codziennie zajadaliśmy się pysznościami, gotowaliśmy sami i staraliśmy się przyrządzać potrawy właściwe dla danego regionu. Słoneczna Italia nas oczarowała, ale ciekawość i żądza przygód skierowały nas do Monaco i Francji. W księstwie luksusu widzieliśmy niesamowite łodzie, jednak to nie sezon na obecność bogaczy, więc supersamochodów było jak na lekarstwo. We Francji zdziwiła nas przede wszystkim ogromna liczba pizzerii i McDonaldów, knajp z francuską kuchnią trzeba ze świecą szukać. Na tym etapie podróży kręciliśmy się po samym południu, Nicea, Cannes. Lazurowe Wybrzeże, chodź piękne, odstraszyło nas pełną komercją i masą turystów. Dlatego szybko uciekliśmy przez Awinion w stronę Nimes, żeby w okolicy zobaczyć Pond du Gaard, imponujący rzymski akwedukt. Dalej ruszyliśmy już w stronę Hiszpanii. Południe Francji, chodź bogate w ciekawe miejsca, nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia. Naszym celem było muzeum Salvadora Dalego w Figueres. Co ciekawe artysta już za życia zaprojektował, urządził i otworzył to muzeum. Jest to miejsce niesamowite, trudno opisać jest jego klimat, ale na pewno warto tam pojechać. Dalej nasza trasa prowadziła do Barcelony. Dojechaliśmy wieczorkiem, meldunek na campingu i już następnego dnia rozkoszowaliśmy się urokami stolicy Katalonii. O Barcelonie można mówić dużo, ale i tak nie odda to atmosfery tego miasta. Staraliśmy się uciekać od turystycznego zgiełku i wyszukiwać miejsca dla „lokalsów”. W BCN wystarczyło, że odeszliśmy o ulicę dalej niż główny szlak do Sagrada Familia i trafiliśmy na miły pub z samymi Katalończykami, było to o niebo ciekawcze od siedzenia w wyfiokowanych ogródkach z małym piwem po 4€. Dalsza trasa prowadziła wzdłuż wybrzeża, zaliczyliśmy kilka kąpieli w morzu, spanie na plaży i dotarliśmy do Walencji, a następnie odbiliśmy w stronę interioru, czyli środka Hiszpanii- regionu La Mancha. Napotkaliśmy niesamowicie niebieski zalew i spędziliśmy tam noc. Kolejne dni, to jazda wzdłuż ogromnych pastwisk, dzikich gór i zwiedzanie „typowo europejskiego miasta” Cordoby, Malagi i Gibraltaru. Hiszpańskie miasta zrobiły na nas, duże wrażenie. Jeśli zaś chodzi o Gibraltar – to najgorszy zawód naszej całej podróży. Zastały nas tam bardzo, ale to bardzo dziurawe drogi ze złym oznakowaniem, masy turystów, wielki plac budowy (np. na Europa Point stały betoniarki, taczki i tymczasowe ogrodzenia), a także horrendalne ceny (wątpliwa przyjemność wjechania na górę i zobaczenia słynnych małp kosztowała „jedyne” 25 Funtów – nie skorzystaliśmy). Czym prędzej uciekliśmy wzdłuż wybrzeża w stronę Sewilli. Tu droga dała nam się we znaki, zapadał zmrok, a my jechaliśmy bardzo krętą trasą nad oceanem przy bardzo silnym wierze. Spychało nas od jednego krańca drogi na drugi. Było to bardzo niebezpieczne, ale na szczęście udało nam się (z trudem) znaleźć bezpieczny nocleg. Rankiem obudził nas silny wiatr. Zebraliśmy się do dalszej drogi, a właściciel kempingu, na którym spaliśmy, na pożegnanie „dodał nam otuchy” twierdząc, że przy takim wietrze nie jest bezpiecznie jeździć motocyklem, bo grozi to wywrotką… Ruszyliśmy w trasę i już po kilkunastu kilometrach warunki się poprawiły. Postanowiliśmy zjeść śniadanie na plaży nad oceanem i w tym celu zjechaliśmy do Conil de La Frontera. Niezwykłe miasto, z tysiącem białych domków w arabskim stylu, leżące nad samym oceanem. Ale najlepszy był sam ocean i ogromna plaża – zrobiły na nas kolosalne wrażenie, zwłaszcza, że pierwszy raz byliśmy nad tak dużym akwenem. Po przygodzie z zalaniem butów przez falę i przymusowym suszeniem, wróciliśmy na trasę do Sewilli. Temperatura była tak wysoka (ok. 45 stopni w cieniu), że na środku miasta szybko zrzuciliśmy ubrania motocyklowe i założyliśmy coś lżejszego. Późnym popołudniem wyjechaliśmy z miasta i zatrzymaliśmy się w ładnym parku-rezerwacie, który znajdował się przy samej drodze. Obok parkowych ścieżek postawiono stoliki i kamienne grille, postanowiliśmy więc coś ugotować i spędzić tam noc w naszym małym namiocie. Następnego dnia, wypoczęci, wskoczyliśmy na autostradę w stronę Portugalii, gdzie mieliśmy zostać kilka dni u znajomego. Portugalia przywitała nas zachmurzonym, deszczowym niebem, czego nie widzieliśmy od kilkunastu dni. Na szczęście nie padało, a wiatr znad oceanu szybko rozwiał chmury. Zjechaliśmy z autostrady na lokalne drogi i jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, po drodze odwiedzając okoliczne plaże. Jakość dróg negatywnie nas zaskoczyła – nawierzchnia była nierówna, z licznymi wykruszeniami, kamyczkami. Na domiar złego kierowcy poruszali się po drodze dosyć agresywnie. W Portugalii, w Portimao, spędziliśmy 4 dni, ponieważ trafiliśmy na długi weekend. Pogoda świetna, wspaniałe plaże, doborowe towarzystwo, wyśmienite jedzenie i napoje… czego chcieć więcej? Ten weekend odprężył nas jeszcze bardziej i dodał nam sił na dalszą podróż. Dodatkowo, mogliśmy wyprać i wyczyścić nasze rzeczy, a także zaznaliśmy „luksusu” spania pod dachem, co do tej pory zdarzyło się jedynie raz, pierwszego dnia podróży. Wypoczęci, ruszyliśmy w trasę wzdłuż klifowego wybrzeża oceanu w stronę Lizbony. Do miasta wjechaliśmy Mostem 25 Kwietnia – takim samym jak stoi w San Francisco (Oakland Bay Bridge). Jest niesamowity; zawieszony kilkadziesiąt metrów nad zatoką i starą częścią miasta; podtrzymywany przez stalowe liny, wszystko nitowane… Niezwykła konstrukcja! Następnie przejechaliśmy przez starą dzielnicę – Belem, co również dostarczyło nam emocji – dość wąskie, brukowane, uliczki z torami tramwajowymi – straszliwie śliskie, raz pnące się, a raz opadające pod znacznym kątem. Jest to bardzo ładne miasto, warte odwiedzenia. Niestety dwa dni to zdecydowanie za mało, ale mam nadzieję, że wrócimy tam na dłużej. Nad oceanem zrobiło się zdecydowanie chłodniej, wiec postanowiliśmy wrócić do Hiszpanii, wygrzać się w tamtejszym gorącym Słońcu. I nie zawiedliśmy się, zrobiło się wręcz bardzo, bardzo gorąco, ale nam to odpowiadało. Jedną z nocy spędziliśmy nad pięknym jeziorkiem; nieopodal nas ustawiło się kilka kamperów i busów, również „na dziko”. W tamtym rejonie jest to normalne i bardzo wielu ludzi tak robi – a warto, zwłaszcza, że nie ma tam wielu turystów i spanie „na dziko” jest kompletnie innym doświadczeniem niż biwakowanie na campingu. Powoli jechaliśmy na północ, aż wreszcie dojechaliśmy do Francji, tym razem do jej wybrzeża w Zatoce Baskijskiej. Postanowiliśmy odpocząć od jazdy i spędzić dwa dni nad oceanem gdzieś pomiędzy Bayonne a Bordeaux. Nie udało nam się znaleźć otwartego campingu, wiec spaliśmy pod gołym niebem, osłonięci od ulicy skuterem ubranym w pokrowiec. Rano obudził nas huk zepsutego wentylatora chłodnicy – okazało się, że stoi nad nami policja. Nic nie mogli nam zrobić, nawet nie zwrócili na nas uwagi i po wypisaniu mandatu wszystkim samochodom przypominającym kampery, odjechali zostawiając nas w spokoju. A my spokojnie powędrowaliśmy na plażę oglądać fale i surferów. Tym razem udało się nam zameldować na kempingu i spędziliśmy dzień na kąpieli w oceanie. Jak dzieciaki bawiliśmy się na 2-3 metrowych falach. Podróż przez Francję przebiegała spokojnie; w większości po drogach szybkiego ruchu. Trafiliśmy w bardzo urokliwy region pełen małych, zadbanych miasteczek, kanałów i bogato zdobionych pałaców ukrytych w lesie. Noc spędziliśmy na sympatycznym, bardzo wygodnym i zadbanym, a do tego niezwykle tanim kempingu. Na kolejny dzień wyznaczyliśmy sobie ambitne zadanie – ze środka Francji dotrzeć małymi drogami do Niemiec w okolice Mannheim, do znajomych. Udało się, chociaż na miejscu byliśmy późnym wieczorem. W Niemczech nie zwiedziliśmy zbyt dużo – nie trafiliśmy na nic szczególnie ciekawego, dlatego też ruszyliśmy dalej, w stronę Pragi. Pogoda znacznie się pogorszyła, momentami padał deszcz a temperatura spadła do 10 stopni. Dotarliśmy do Pragi ok. 22, udało nam się zameldować na campingu, niestety noc była bardzo zimna, mimo że spaliśmy w dobrych, ciepłych śpiworach i w ubraniach, to budziliśmy się z zimna. I chociaż rano obudziło nas piękne słońce, postanowiliśmy pobieżnie zwiedzić Pragę, a następnie ruszyć dalej. Po spacerze na Starówce, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Spontanicznie, podczas tankowania na „wylotówce” z Pragi, zadzwoniliśmy do przyjaciela w Katowicach, który zaproponował nam nocleg. Trasa przez Czechy była w porządku, chociaż daleko jej do ideału. Do Katowic dotarliśmy późnym wieczorem. Tam przyszedł czas na wspominki z trasy i długie nocne rozmowy. W końcu byliśmy już tak blisko domu, chociaż myślami wciąż w podróży. Późnym popołudniem następnego dnia wjechaliśmy do Janek, skąd już tylko mały odcinek dzielił nas od domu. Chcieliśmy jak najbardziej wydłużyć trasę, pozostać w siodle jeszcze kilka minut więcej, jednak asfalt nieubłaganie przepływał pod małymi kółkami naszego skutera. W ten sposób, po kilku minutach, byliśmy pod domem. To już był w zasadzie koniec naszej wyprawy; pozostało jeszcze tylko rozpakowanie, które odkładaliśmy w nieskończoność. Nie chcieliśmy żeby ta podróż dobiegła końca. Na szczęście, w naszych głowach stale rodzą się pomysły na nowe eskapady. Nie przestajemy o tym myśleć, dlatego możemy powiedzieć, że w podróży jesteśmy cały czas i mam nadzieję, że będziemy w niej zawsze! Jeśli chodzi o kwestie skuterowe: nasza Majeczka zniosła podróż bardzo dobrze. Trochę brakowało mocy na trasie, ale daliśmy radę, w końcu nie o jak najszybsze pokonanie kilometrów nam chodziło. Po powrocie oszacowaliśmy co się zużyło i nie jest źle: pas napędowy, rolki, spacery etc., tylna opona. Czyli nic niepokojącego lub „nadprogramowego”, zrobiliśmy na tych częściach ok. 13 000 km, z czego 10 000 przy dużym obciążeniu. Spalanie: średnio trochę poniżej 5l/100 km; ale należy pamiętać, że osiągnęliśmy niemal DMC, czyli wynik był bardzo dobry. Możemy śmiało powiedzieć i będziemy bronić zaciekle tego stwierdzenia, że Yamaha Majesty jest genialnym sprzętem!!! Udało nam się zapakować wszystko, a nadal jechało się komfortowo. Nie zawiodła nas nawet przez chwilę, czasem to my nie dawaliśmy już rady. Mogę pokusić się o małe podsumowanie naszego „tripa”. Przejechaliśmy 9920 km w 39 dni. Odwiedziliśmy 11 różnych krajów i pół Polski. Widzieliśmy niezliczoną ilość różnorodnych krajobrazów, od iglastych, górskich lasów, przez morza i ocean, po wysuszone słońcem pustynie. Spotkaliśmy na naszej drodze wielu interesujących ludzi. Czuliśmy zapachy, ciepło, słyszeliśmy dźwięki, dotykaliśmy, odczuliśmy tysiąc różnych miejsc. Niesamowite doświadczenie drogi, ta bliskość z otoczeniem: z przyrodą, z naturą, z miastami, z ludźmi; aż trudno to opisać, to naprawdę warto przeżyć! Do następnej relacji, oby jak najszybciej !V Barbarra i Filemon Zapraszamy również do obejrzenia wybranych ZDJĘĆ z naszej wyprawy.
Administrator MariuszBurgi Opublikowano 28 Września 2011 Administrator Opublikowano 28 Września 2011 Szacun za czas jaki poświęciłaś na opisanie wyprawy !OK We Włoszech zwiedzaliśmy kilka głównych punktów – Wenecję, Modenę i muzeum Ferrari, Bolonię, Genuę oraz wiele przypadkowych miejsc, które były nawet ciekawsze, np. Ferrara Znam te tereny. Są !V Przy okazji polecam zaliczyć Comacchio zwane "małą Wenecją"... wyjątkowo urokliwe miejsce. W tym wątku pisałem co nie co na ten temat. I jeszcze jedzenie! Kuchnia włoska nie ma sobie równych Correct !OK Ja bym jeszcze dodał do tego: włoskie wina, które we wrześniu smakują jakoś najlepiej !w00t Gratki... fajna wyprawa !OK
Kilerfosa Opublikowano 28 Września 2011 Opublikowano 28 Września 2011 Tylko pozazdrościć... Super wyprawa i super relacja
Barbarra Opublikowano 28 Września 2011 Autor Opublikowano 28 Września 2011 Och włoskie wina... zdecydowanie się zgadzam, są przepyszne! !OK Praktycznie każde jest pyszne
Klubowicze Joasia70 Opublikowano 28 Września 2011 Klubowicze Opublikowano 28 Września 2011 o kurcze wyjazd na 39 dni !!!! marzenie człowieka pracującego ... super wyprawa
Sympatycy m@rkiz Opublikowano 28 Września 2011 Sympatycy Opublikowano 28 Września 2011 Ojej... Mogę tylko pozazdrościć... Coś wspaniałego...
dr.big Opublikowano 29 Września 2011 Opublikowano 29 Września 2011 Imponująca wyprawa skutem !OKK , prawie 10 tkm, gratki !OKK .
malina666 Opublikowano 29 Września 2011 Opublikowano 29 Września 2011 oto moje marzenie... mieć dziewczynę/żonę, która pojechała by ze mną na taką wyprawę
emge Opublikowano 29 Września 2011 Opublikowano 29 Września 2011 No znowu jakaś relacja, a nie plany Niewiele brakowało, a kupił bym taką Majeczkę, jakoś tak mnie ciągnie do takiego sprzętu, może następny.......ale nie o tym. Co do wyprawy to super, fajne fotki, generalnie zazdraszczam i trzymam kciuki za następne km na takiej trasie
Użytkownicy+ Saper Opublikowano 29 Września 2011 Użytkownicy+ Opublikowano 29 Września 2011 Chylę czoła, taka wyprawa !OKK; tylko pozazdrościć odwagi i samozaparcia. Gratuluję.
Jurek_mwo Opublikowano 29 Września 2011 Opublikowano 29 Września 2011 Brawo! to jest to,to się nazywa turlanie,gratki wielkie za odwagę. Więcej takich wypraw,bo z wielką przyjemnością się takie rzeczy czyta. !piwko
wooferai Opublikowano 29 Września 2011 Opublikowano 29 Września 2011 Super wyprawa. !OK Jak ja bym chciał tak pojechać przed siebie w dal !placz1 Niestety starość nie radość i "obowiązki" wzywają na miejscu. .... ...
dana0606 Opublikowano 30 Września 2011 Opublikowano 30 Września 2011 Świetna podróż. Nie wiem czy miałabym taką odwagę. Gratulacje. !OK mam w związku z tym pytanie, czy na motor też się wykupuje winietkę i jak tak to ile na Czechy kosztuje taka najkrótsza jaka jest 10dniowa czy może mniej?
Filemon Opublikowano 30 Września 2011 Opublikowano 30 Września 2011 Jeśli chodzi o winietki dla motocykli, to zarówno w Czechach jak i na Słowacji nie trzeba ich mieć Trzeba mieć na Słowenii, ale my jeździliśmy bocznymi drogami więc jej również nie potrzebowaliśmy
Jarek_PL Opublikowano 30 Września 2011 Opublikowano 30 Września 2011 Brawo Brawo Brawo Czytając waszą relację cały czas byłem tam z wami. Super Przygoda I z szacunku do słów na zakończeniu waszej relacji cytuje: "Mogę pokusić się o małe podsumowanie naszego „tripa”. Przejechaliśmy 9920 km w 39 dni. Odwiedziliśmy 11 różnych krajów i pół Polski. Widzieliśmy niezliczoną ilość różnorodnych krajobrazów, od iglastych, górskich lasów, przez morza i ocean, po wysuszone słońcem pustynie. Spotkaliśmy na naszej drodze wielu interesujących ludzi. Czuliśmy zapachy, ciepło, słyszeliśmy dźwięki, dotykaliśmy, odczuliśmy tysiąc różnych miejsc. Niesamowite doświadczenie drogi, ta bliskość z otoczeniem: z przyrodą, z naturą, z miastami, z ludźmi; aż trudno to opisać, to naprawdę warto przeżyć!" nic więcej nie napiszę. Pozdrawiam serdecznie i Gratuluje
madej Opublikowano 30 Września 2011 Opublikowano 30 Września 2011 widze ze polaczenie Barbary i jamajki 250 daje niezle efekty Szacun ,chociaz nie ,jamajka to fajny sprzet ,Wy mieliscie duzo czasu wiec niemoglo sie nieudac !V
T-Rex Opublikowano 2 Października 2011 Opublikowano 2 Października 2011 Piękna wyprawa! Marzenie wielu z nas, a jak już się czyta, że nie potrzeba do tego nie wiadomo jakiej pojemności, to serce się raduje. Szacunek za wytrwałość i realizowanie zamierzeń. Nocowanie pod namiotem! Jeszcze raz Brawo! Opis tak wciąga, że człowiek wyobraża sobie siebie jako plecaczka
adamgt Opublikowano 3 Października 2011 Opublikowano 3 Października 2011 Duży szacun za trasę i za opis. Gratulacje!! tez mi się marzy taka trasa, ale to chyba bliżej emerytury, albo przynajmniej jak dzieciarnia będzie mogła jechać drugim skutem za nami.
Kulawy Opublikowano 3 Października 2011 Opublikowano 3 Października 2011 Chylę czoła i gratuluję takiego tripu.
betu Opublikowano 14 Października 2011 Opublikowano 14 Października 2011 Pieknie-tylko to mozna powiedziec. Chce tylko dodac ze wlasnie dlatego kupilem burgmana.Wczesniej robilem mniejsze wypady,ale to na Vespie 200 z 1993 roku. Zamierzam jezdzic,az druty zaczna wychodzic z opon. Gratuluje odwagi i podziwiam. Ps.ciekawe ile wytrzyma moja kobieta na siodle?
Rekomendowane odpowiedzi
Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto
Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.
Zarejestruj nowe konto
Załóż nowe konto. To bardzo proste!
Zarejestruj sięZaloguj się
Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.
Zaloguj się